Demografia Polski, czyli kilka wykresów pokazujących, dlaczego jest źle, będzie jeszcze gorzej i to szybciej niż się wydaje

Krzysztof Mamiński
9 min readAug 26, 2021

Sytuacja demograficzna Polski i jej perspektywy są, delikatnie mówiąc, złe. Chyba nie ma nikogo, kto by nie zgodził się z takim stwierdzeniem. Ale w zasadzie dlaczego złe? Tego typu pytanie pojawiło się pod jednym z moich postów na Twitterze, w którym perspektywy demograficzne Polski określiłem jako „fatalne”. Pytanie to konkretnie brzmiało: „Z jakich przesłanek wynika wniosek o fatalności”? Pomijając kwestię doboru przymiotnika oceniającego, która jest dyskusyjna, pytanie dlaczego konkretnie oceniane są negatywnie jest ze wszech miar zasadne. Próbując na nie odpowiedzieć zazwyczaj przychodzą do głowy różne prognozy, np. prognoza ONZ, zgodnie z którą liczba ludności Polski będzie spadać i, w wariancie średnim, wyniesie 33,3 mln w 2050 r. i 23 mln w 2100 r. Przychodzi do głowy również niski wskaźnik dzietności, który od ponad 30 lat jest na poziomie uniemożliwiającym zastępowalność pokoleń (2,1 dziecka na jedną kobietę w ciągu jej życia), czego z kolei rezultatem są wyżej wymienione prognozy. Ponadto, cały czas można odnieść wrażenie, że mowa tutaj o jakiejś bardzo odległej perspektywie, czasie, którego większość z nas raczej nie dożyje i w związku z tym, nie ma potrzeby zaprzątać sobie tym głowy. Poza tym, w demografii jak to w demografii, raz jest niż, a raz wyż. Jak teraz jest niż to w końcu będzie (bo musi być!) wyż, bo taka jest przecież kolej rzeczy. Po lecie jest w końcu jesień, po jesieni zima, po nocy dzień itd.

Poniżej przedstawię więc kilka wykresów pokazujących dlaczego z demografią Polski jest źle, będzie jeszcze gorzej i to szybciej niż się powszechnie, mam wrażenie, wydaje. Czyli dlaczego perspektywy naszego kraju w tym zakresie są… fatalne. Dlaczego czeka nas permanentny, niedający się zatrzymać w przewidywalnej przyszłości spadek zarówno liczby ludności w ogóle, jak i liczby ludności w wieku produkcyjnym, połączony z jej równoległym starzeniem (tak też odpowiedziałem, na przytoczone wyżej pytanie).

Zacznijmy od tego, że liczba ludności Polski jest w rzeczywistości mniejsza niż podaje Główny Urząd Statystyczny, co jest oczywiste nie tylko dla zainteresowanych tematem. Wg GUS w Polsce na koniec 2020 r. mieszkało 38,265 mln osób, podczas gdy np. wg rejestru Państwowej Komisji Wyborczej 36,618 mln. Dzieje się tak dlatego, że nasze państwo ruch migracyjny ludności liczy na podstawie będącego reliktem PRL obowiązku meldunkowego, który, jak słusznie zauważa Wikipedia, jest powszechnie ignorowany. I tak np. GUS cały czas zalicza do ludności tzw. emigrantów czasowych, z których wielu mieszka poza Polską od nawet kilkunastu lat (od wejścia do UE w 2004 r.). Ich populację GUS szacuje na 2,4 mln osób na koniec 2019 r. Statystyki urzędu nie widzą jednocześnie znacznej imigracji, jaka napłynęła do Polski w ostatnich latach. Na podstawie np. danych ZUS dot. ubezpieczonych obcokrajowców ich liczbę można szacować na 0,8 mln na koniec maja br. Odejmując jedno i dodając drugie wychodzi 36,665 mln. Liczba podobna do tej od PKW, ale trzeba mieć na względzie, że jej dane nie obejmują obcokrajowców (chyba, że mają czynne prawo wyborcze w Polsce). Jakaś część obywateli polskich ujętych w rejestrach wyborczych również może na stałe przebywać za granicą. Biorąc jednak za punkt wyjścia dane PKW i dodając obcokrajowców wychodzi 37,418 mln. Wciąż trochę ponad 0,8 mln mniej niż podaje GUS.

Poniżej wykres pokazujący ludność Polski (wg danych oficjalnych GUS — 38,265 mln) w rozbiciu na wiek (od 0 do 100+ lat).

W ubiegłym roku pierwszy wyż powojenny zakończył wchodzenie w wiek emerytalny. Już jednak za kilka lat, od 2028 r. (kobiety urodzone w 1968 r.) zaczną go osiągać roczniki drugiego wyżu powojennego, czyli roczniki liczące obecnie od 450 do 670 tys. osób. Jednocześnie, do 2038 r. na rynek pracy będą wchodziły roczniki 2003–2020, liczące obecnie średnio 385 tys. osób. Spowoduje to, że ludność w wieku produkcyjnym, która już od 2011 r. skurczyła się o prawie 2 mln osób, do 2038 r. włącznie skurczy się o kolejne 2,75 mln, co daje ubytek rzędu 418 osób dziennie. Przypominam jednocześnie, że to nie jest prognoza. Mowa cały czas o osobach, które już się urodziły. Sytuację tutaj może poprawić jedynie dodatnie saldo migracji.

Ludność w wieku produkcyjnym, poza tym, że będzie się kurczyła, będzie się również starzała. O ile obecnie osoby w wieku produkcyjnym będące w wieku niemobilnym (osoby 45+, które, zgodnie z definicją, nie są już chętne do zmiany pracy lub stanowiska bądź przekwalifikowania się) stanowią prawie 38% ludności w wieku produkcyjnym, o tyle w 2038 r. będą stanowiły już 48%. Nominalnie wzrost może i niewielki, z 8,56 do 9,6 mln. Za to wśród osób w wieku niemobilnym nastąpi spadek z 14,21 mln do 10,42; a więc o 27%.

Powyższe trendy z pewnością zostaną złagodzone przez imigrację, bez której już obecnie polski rynek pracy miałby spore problemy. Wydaje się jednak, że jej beneficjentem będzie przede wszystkim sektor prywatny, a nie szeroko rozumiany sektor publiczny, w którym ich zatrudnianie jest skomplikowane z prawnego punktu widzenia, nie wspominając nawet o braku takich tradycji czy innych kwestiach (np. związanych z bezpieczeństwem narodowym w służbach mundurowych czy przemyśle zbrojeniowym). Z problemami kadrowymi już obecnie zmaga się służba cywilna, zrzeszająca pracowników administracji rządowej. W ubiegłym roku średnia liczba kandydatów biorących udział w rekrutacji na jedno stanowisko wynosiła tam 10, podczas gdy jeszcze w 2013 r. było to 36 osób. Wynik z 2020 r. i tak jest wysoki, ze względu na spowodowaną pandemią COVID-19 recesją w gospodarce. We wcześniejszych latach było to 7 (2019) i 8 (2018). Zainteresowanie pracą w służbie cywilnej wyraziło w 2020 r. jedynie 19 cudzoziemców, z czego zatrudniony został… jeden. W 2019 r. było to, odpowiednio, 16 i 2. Służba cywilna również się starzeje. Liczba pracowników 50+ stanowiła w 2020 r. 31,4% ogółu zatrudnionych, a w 2010 r. — 28,3%. Wzrost ten może nie jest duży, ale o szybkim przesuwaniu się średniej wieku pracowników w górę świadczy duży spadek udziału najmłodszych pracowników, w wieku do 29 lat. W 2020 r. stanowili oni zaledwie 7,3% ogółu, podczas gdy jeszcze w 2010 r. pracowników w wieku do 30 lat było 18,4%. Poważne problemy z kadrami wkrótce może mieć też przemysł zbrojeniowy. Według doniesień medialnych (https://forsal.pl/artykuly/1075313,polskie-zaklady-zbrojeniowe-niedobor-pracownikow.html), już w 2016 r. 50% pracowników spółek Polskiej Grupy Zbrojeniowej miało 55 i więcej lat. W Hucie Stalowa Wola średnia wieku wynosiła 50 lat. Pomimo obniżania wymagań, z brakami kadrowymi zmaga się m. in. policja, gdzie jest obecnie 5,5 tyś wakatów (na 103,3 tys. etatów). W świetle powyższych trendów mało realistyczne wydają się także zapowiedzi zwiększenia liczebności sił zbrojnych do 250 tys. (z obecnych 108 tys.). Do tego należy dodać oczywiście ochronę zdrowia, chociaż tutaj możliwości zatrudniania obcokrajowców wydają się relatywnie łatwiejsze.

A co będzie po 2038 r.? Będzie jeszcze… gorzej. Na podstawie struktury wiekowej ludności Polski na koniec 2020 r. można obliczyć liczbę kobiet w wieku 24–36 lat, a więc w okresie największej rozrodczości (w 2020 r. odpowiadały za prawie 80% urodzeń), do 2044 r. Jak widać na poniższym wykresie, ich liczba spada od 2011 r. i będzie spadać do 2033 r., po czym nastąpi ok. 10-letnia stabilizacja i powrót do spadków. Od 2020 r. do 2033 r. spadek ten wyniesie ok. 1 mln, czyli aż o prawie 29%.

Mając tę liczbę można z kolei zrobić bardzo prawdopodobną prognozę liczby urodzeń do 2044 r. Zakładając utrzymanie wskaźnika dzietności na poziomie z 2020 r. (1,38) daje to spadek liczby urodzeń z 355 tys. w 2020 r. do przedziału 250–260 tys. w latach 2030–44. Oczywiście można powiedzieć, że wskaźnik ten nie będzie stał w miejscu i może wzrosnąć. W przyjętej niedawno Strategii Demograficznej jako cel minimum postawiono jego wzrost do poziomu 1,8 w 2040 r. Nie jest to nierealne, ale kohortowe wskaźniki dzietności pokazują, że bardzo mało prawdopodobne.

Na powyższym wykresie widać, że im młodszy rocznik, tym niższa ścieżka wzrostu jego kohortowego wskaźnika. O ile różnice z wiekiem maleją (co jest wynikiem głównie przesuwania się w górę średniego wieku urodzenia pierwszego dziecka), o tyle bardzo mało prawdopodobny jest znaczy wzrost powyżej ogólnego wskaźnika dzietności, jaki był notowany w Polsce w ostatnich latach. Mało tego, o ile można założyć, że rocznik 1989 raczej zakończy swoją dzietność w okolicy poziomu 1,4; to w przypadku roczników 1994 i 1999 takie prawdopodobieństwo jest obecnie dużo mniejsze.

Jeśli nie wzrost wskaźnika dzietności, to może wzrost średniej oczekiwanej długości życia? W końcu tyle się mówi o tym, że rośnie, że będziemy żyć coraz dłużej itd.

Średnia długość życia, po stagnacji w latach 70- i 80-tych, rosła od początku lat 90-tych. Od 2016 r. stoi jednak w miejscu. Tempo jej wzrostu jest natomiast w trendzie spadkowym już od dwóch dekad. Chociaż nie jest to tylko problem Polski, to powtórzenie wyniku z ostatnich trzech dekad i wzrost średniej długości życia o 8 lat przez kolejne trzydzieści lat może być dużo trudniejsze. Szczególnie, że Polska od lat jest w czołówce lub przynajmniej w górnej stawce rankingów dot. spożycia alkoholu, odsetka palących papierosy, nieuprawiających żadnego sportu, nadwagi czy konsumpcji leków bez recepty. Raczej nie trzeba nikogo przekonywać, że nie są to zachowania kojarzone z długowiecznością. Do tego dochodzi kiepski (przynajmniej!) stan systemu ochrony zdrowia, o którym najlepiej świadczy fakt, że pod względem liczby lekarzy i pielęgniarek Polska jest niemal na samym końcu spośród państw OECD. Według danych tej samej organizacji jesteśmy za to w czołówce pod względem przedwczesnych zgonów (którym można byłoby zapobiec). Spośród państw UE przed nami są tutaj jedynie Węgry, Litwa i Łotwa.

Jak to wszystko przełoży się na zmianę liczby ludności Polski? Mając liczbę kobiet w wieku największej rozrodczości, zakładając utrzymanie wskaźnika dzietności na poziomie z 2020 r. (co na chwilę obecną jest założeniem optymistycznym), a także biorąc odsetek zgonów wśród poszczególnych roczników z 2019 r. (ubiegłoroczne i tegoroczne są nadzwyczajne ze względu na pandemię), można zrobić prognozę w perspektywie do 2044 r.

Przy tych założeniach wychodzi spadek liczby ludności do 32,7 mln na koniec 2044 r., co jest niemal zbieżne z prognozą ONZ w wariancie niskim — 32,5 mln. W wariancie średnim ONZ prognozuje natomiast 34,5 mln. Liczba urodzeń, tak jak pisałem, stabilizuje się na poziomie 250–260 tys. po 2030 r. Liczba zgonów rośnie, co jest związane z wymieraniem roczników 1. wyżu powojennego, i w 2032 r. przekracza 500 tys. rocznie, stabilizując się na poziomie ok. 550–560 tys. po 2040 r. Warto tutaj zauważyć, że prognoza GUS w ogóle nie przewiduje przekroczenia poziomu 500 tys. zgonów do 2050 r., a prognoza Eurostatu nawet do 2100 r. Wg mojej prognozy od 2028 r. przyrost naturalny przekroczy poziom -200 tys., a w 2044. -300 tys. osób rocznie.

Sama liczba ludności w demografii nie jest jednak istotna. Ważniejszy jest trend w jakim się zmienia oraz jej struktura wiekowa. Co do tego pierwszego nie ma wątpliwości, że ujemny przyrost naturalny będzie ciągnął populację Polski w dół długo po 2044 r. Kierunek ten może zmienić już tylko imigracja rzędu 200–400 tys. osób rocznie w najbliższych kilku dekadach (więcej imigrantów przyjmowały w ostatnim czasie chyba tylko USA, Kanada i Niemcy). A jak będzie wyglądała struktura wieku ludności w 2044 r. według powyższej prognozy? Właśnie tak:

Będzie nas nie tylko o 5,6 mln mniej, ale jeszcze co 2. Polak będzie miał 50 lub więcej lat (na koniec 2020 r. było to 37,6%). Prawie co 5. będzie w wieku 70+ (obecnie 12,1%). Ludność w wieku 0–19 spadnie natomiast z 20% na koniec 2020 r. do 16%.

Czy powyższe dane i trendy pozwalają określić perspektywy demograficzne Polski jako „fatalne”? Niech każdy oceni sobie sam. Moim zdaniem, jak najbardziej tak. Nie pozostawiają także wątpliwości, że demograficzna przyszłość państwa polskiego jest już zasadniczo określona: albo będziemy jednym wielkim domem (nie?)spokojnej starości, albo czeka nas masowy napływ imigrantów (w dodatku wyznaczany głównie potrzebami sektora prywatnego i raczej niekontrolowany na poziomie rządowym — Polska bowiem od lat nie ma długofalowej polityki migracyjnej, a niedawna likwidacja Departamentu Analiz i Polityki Migracyjnej MSWiA pozwala przypuszczać, że raczej nie będzie to priorytetem dla obecnej ekipy rządzącej). Osobiście stawiam na to drugie. Tak czy inaczej wychodzi na to, że najbliższa dekada (lub co najwyżej następne kilkanaście lat) będzie ostatnim czasem Polski jaką znamy obecnie, kraju wciąż jeszcze młodego (na tle Europy) i homogenicznego.

--

--

Krzysztof Mamiński

Demograf-amator. Inne zainteresowania: makroekonomia, sprawy międzynarodowe, rynki finansowe, analiza i wizualizacja danych (R & Tableau).